Chyba się domyślacie, że kiedy poznałam Iwonę, to miałam obawy czy w ogóle zgodzi się na rozmowę. Chciałam nawet zaproponować, że nie będzie musiała ujawniać swoich danych, bo bardziej zależy mi na prawdziwej historii i ich emocjach. I tu dostałam niezłą lekcję. Iwona już w pierwszych słowach przyznała, że nie wstydzi się o tym rozmawiać, że musimy wyzbyć się właśnie takiego podejścia. In vitro nie powinno być traktowane w kategoriach tabu, bo to negatywnie odbija się na wielu parach, które od lat starają się o dziecko. Trzeba do niego podchodzić jak do medycznych możliwości i wspierać wszystkich tych, którzy chcieliby z niego skorzystać.

Dlatego dziś mam dla Was piękną i szczerą historię, opowiedzianą przez Iwonę z przytulonym do niej ukochanym synkiem Boryskiem. 

Tyle się obecnie dzieje. Ostatnio doszły informacje o wykreślaniu z Narodowego Programu Zdrowia leczenia niepłodności. Od dawna nie jest już finansowana procedura in vitro. I kiedy to wszystko słyszysz, na to patrzysz – to co sobie myślisz?

Ciągle coś się dzieje i nie będę ukrywać, że strasznie mnie to denerwuje. Przybija mnie fakt, że jako społeczeństwo dajemy sobą manipulować, jesteśmy podzieleni, nie potrafimy ze sobą rozmawiać, nie widzimy potrzeb innych, a temat „500+” traktujemy jako plaster na wszystkie problemy rodaków.

Kto dziś pochyla się nad brakiem dentysty w szkole, psychologa, czy prawdziwym wsparciem dla rodziny? To są najprostsze przykłady, a co dopiero mówić o dostrzeżeniu rosnącej skali problemu niepłodności. Kiedy wszyscy się kłócimy o tematy jakie są nam podrzucane „do pieca”, nasza uwaga odciągana jest od tego czym naprawdę powinni zajmować się wybrani przez nas rządzący. Smuci mnie to, a jednocześnie podnosi mi ciśnienie.

Temat niepłodności i in vitro to tematy tabu nawet w rodzinach.

Niestety tak i owiane już wieloma mitami, na dodatek opakowane etycznymi zasadami religii. Do tego dochodzą jeszcze przekazy jakie trafiają do nas i nawołują kobiety do zajmowania się rodziną, a nie myśleniem o rozwoju zawodowym, dbaniem o siebie (kosmetyczka, fryzjer). Pewnie najchętniej niektórzy wróciliby do czasów, kiedy dziewczyna wychodziła za mąż mając 18 lat i do 30-stki miała już pięcioro odchowanych dzieci. 

I żeby nikt mi nie zarzucił, że nie akceptuję takich decyzji i rodzin. Akceptuję, ale mam prawo wymagać, by takie samo zrozumienie płynęło również z drugiej strony. Jeszcze długa droga przed nami, by zmieniać to myślenie, byśmy nauczyli się szanować decyzje drugiego człowieka. A zacząć powinniśmy od naszych rodzin.

Niestety my osobiście tego doświadczyliśmy. Mama mojego partnera była przeciwniczką in vitro, uważała, że to nieludzkie, ale nie potrafiła tego wyjaśnić, powoływała się na przekaz z telewizji. Nie wiedziała, że my w tamtym czasie zdiagnozowaliśmy już nasze problemy i mimo, że nie możemy zajść w ciążę, to nie mówimy o tym głośno. Jakoś specjalnie tego nie przeżywałam, twardo stąpam po ziemi i żyję swoim życiem. Jednak mam świadomość, że inni są bardzo wrażliwi, zamykają się w sobie, analizują wszystko.

Mam wrażenie, że najodważniejsi w tych kategorycznych sprzeciwach są ci, którzy nigdy tego nie przeżyli, nie doświadczyli pragnienia bycia rodzicami. Oni nie mają pojęcia jaka jest skala niepłodności. Należałoby ich zabrać na korytarze klinik i oddziały szpitalne.

Jak podchodzisz do waszej niepłodności?

Jak do wyzwania medycznego. Skoro robimy przeszczepy nerek, leczymy choroby serca, wymieniamy stawy biodrowe na nowoczesne endoprotezy, immunoterapię nazywamy przełomem w onkologii, to jaki problem jest w tym, aby finansować leczenie niepłodności? Nie rozumiem, dlaczego udajemy, że to nie jest osiągnięcie medycyny, które daje życie.

Może właśnie dlatego zdecydowałam, że nie będę ukrywać, że właśnie dzięki in vitro mam wspaniałego syna.

Na myśl, których mitów najbardziej się denerwujesz albo śmiejesz?

Nie mam takiego jednego konkretnego. Denerwuje mnie, że ktoś chce zakazać in vitro, bo tak dyktuje mu religia. Ja rozumiem, że wiele z nas żyje według jakiś religijnych zasad, tylko dlaczego te osobiste przekonania mają wpływać na życie innych? A najbardziej śmieszy mnie chyba ta tzw. bruzda na czole u dzieciaków z in vitro. Patrzę na naszego Boryska i widzę cud, miłość, nie ma żadnych bruzd i innych wymyślonych oznaczeń „po in vitro”.

A czy wy od początku nie mieliście przykrości z tłumaczeniem z czym się borykacie?

Ja już potrafię się z tego wszystkiego śmiać. Pewnie dla niektórych ta decyzja była szokiem, ale dziś cieszą się razem z nami. Mamy do tego sporo dystansu i nie ma już tematów tabu, typu filmowy kubeczek w ręku, czy oczekiwanie na to czy się udało.

Jak to wszystko się u was zaczęło?

Moja historia jest dość trudna, bo wiele już przeszłam w życiu. Moim pierwszym mężem był człowiek, który borykał się z poważnym zespołem wad genetycznych. Wiedzieliśmy oboje, że dziecka mieć nie będziemy. Skorzystaliśmy więc świadomie z wizyty w Lublinie w jednej z klinik, aby poznać procedurę in vitro i dowiedzieć się, czy sami się do niej kwalifikujemy. Niestety zaskoczyła nas jego choroba nowotworowa. Po dwóch latach od diagnozy zmarł, a ze mnie został wrak człowieka. Mam za sobą długoletnią terapię z psychologiem, psychiatrą – leki pomagały mi wstać z kolan

Mariusz pojawił się w moim życiu w odpowiednim czasie i miejscu. Zakochałam się i znowu uwierzyłam, że mam szansę na rodzinę. Jednak los kolejny raz mnie doświadczył. Kiedy nasze próby kończyły się fiaskiem, udaliśmy się do lekarza, który skierował nas na szereg badań. Wyniki były jednoznaczne, wróciłam do auta i długo płakałam. Na szczęście z Mariuszem potrafimy normalnie rozmawiać również o tym, że nie tylko kobiety, ale i mężczyźni mają problemy predestynujące ich do In vitro. Nie mieliśmy do siebie żadnych pretensji, zwyczajnie podeszliśmy do tego zadaniowo. Medycyna daje nam takie szanse, więc je wykorzystajmy.

Co jest w tym wszystkim najtrudniejsze: czas starania się, diagnoza, leczenie, nadzieja?

In vitro to bardzo indywidualna decyzja. Podobnie wygląda podejście do trudności i przeszkód jakie występują w całej tej procedurze. Każdy przeżywa to inaczej. Jedno nas łączy: pragnienie rodzicielstwa.

My w ogóle nie skupialiśmy się nad pojęciem in vitro, ale nad technicznymi wytycznymi, jakie za tym idą. Oczywiście czas starania się, diagnoza i podjęcie decyzji o leczeniu nie są łatwe. Bywają wzloty i upadki, pojawiają się łzy, zmęczenie. Jednak nadzieja jest motorem wszystkiego. 

Jak ważne jest wzajemne zaufanie i wspieranie się w takim momencie?

Kluczowe. Przede wszystkim to powinna być wspólna decyzja, która łączy, a nie dzieli. Kiedy jedno ma gorszy czas drugie je wspiera, oboje wiedzą, dlaczego się zdecydowali i w związku z tym mogą na siebie liczyć. Ważne jest też zachowanie zdrowego balansu. In vitro jest pewną rewolucją w życiu, daje nadzieję, ale nie oznacza od razu sukcesu. Dlatego trzeba wielkiego wysiłku, by mimo wszystko normalnie żyć i nie dać się zwariować. 

Kiedy lekarz zaproponował wam procedurę in vitro, długo się zastanawialiście?

Wcale. Jak już trafiliśmy do kliniki to na pierwszej wizycie od razu dostaliśmy recepty, harmonogram wizyt i udaliśmy się do apteki. Zapłaciliśmy sporo za część leków i śmialiśmy się, że nie mieliśmy w planie takiego wydatku. Ale tak jak ci już wspomniałam, to jest bardzo osobista, intymna decyzja. Każdy potrzebuje innego czasu i wsparcia.

Czym w ogóle jest dla was in vitro?

Medycznym osiągnięciem, życiowym cudem. Naprawdę. Jak się trafi w dobre ręce, do lekarza któremu od razu się zaufa, który zrobi pozytywne wrażenie, to wiele rzeczy przestaje być już tak straszne. Lekarz powinien być też otwarty, elastyczny, nie działać według schematu, ale według obserwacji par. Mówię to z własnego doświadczenia. Nasza pierwsza procedura się nie udała pewnie z wielu powodów. Jednak potem trafiliśmy na fantastycznego i empatycznego specjalistę, poczuliśmy się zaopiekowani i się udało.

Jak wygląda formalnie możliwość skorzystania z tej procedury, czy kosztowała was już dużo wyrzeczeń?

Formalności nie ma praktycznie żadnych. Sama procedura waha się na poziomie 6,500 – 8 000 zł. Teraz może więcej. Do tego dochodzi koszt hormonów i jakichś dodatkowych badań, jeśli są konieczne. Warto dodać, że te koszty kształtowane są przez indywidualne sytuacje, na przykład moja pierwsza była droższa, bo miałam inne dawki. Trzeba też liczyć ewentualne dojazdy do kliniki – pod koniec stymulacji jeździ się tam nawet codziennie. My korzystaliśmy z kliniki w Białymstoku.

Kiedy okazało się, że jesteś w ciąży – to pewnie pojawiły się emocje, da się je opisać?

Ogromna radość. Choć muszę przyznać, że od początku drugiej procedury i zmiany lekarza byłam jakaś spokojna.

Patrzysz na to wszystko co już przeszliście i na Skarb wtulony w ciebie i co sobie myślisz?

Doceniam, to co mam. Doceniam dar jaki otrzymaliśmy. Bardzo chciałabym, by również inne pary miały równe szanse, by tego doświadczyć. Dziś te szanse ograniczają przede wszystkim ich możliwości finansowe, nierefundowanie tej procedury i wmawianie parom, że to zło. Marzę by świat, na który wydałam naszego syna, był bardziej empatyczny.

Mogę zdradzić, że wiem, że zaczynacie starać się o rodzeństwo dla Boryska?

Pewnie, że tak. (uśmiech) Będziemy jeść przysłowiowy chleb ze smalcem, ale warto. Oboje pracujemy, jakoś damy radę. Wizyta startowa zbliża się wielkimi krokami. To 1 marca. Już się nie mogę doczekać. Liczę się z tym, że może się nie udać, ale skupiam się na tym, że się jest szansa. To nie jest też tak, że wszystko za wszelką cenę. Borys jest dla nas wielkim szczęściem, jeśli się nie uda, to będzie ukochanym jedynakiem. 

Co powiedziałabyś parom, które zastanawiają się, być może mają możliwości finansowe, ale z jakiegoś powodu się boją?

Słuchajcie tylko siebie. Wyłącznie się od komentarzy całego otoczenia. Nie ma co się bać. Cała droga uczy pokory, ale też miłości i szczęścia. 

Zamykasz oczy i o czym marzysz dla swojej rodziny?

O zdrowiu dla nas, jeśli się uda o drugim dziecku. Zwyczajnie chciałabym zestarzeć się ze swoją rodziną w szczęściu i zdrowiu.